Renata Wójcik
Dziewiątego września, w drugim tygodniu roku szkolnego, pojechałem ze swoją nową klasą 1 LO na wycieczkę integracyjną do miejscowości Zbiczno, gdzie znajduje się ośrodek wypoczynkowy Rytebłota. Poza hotelem nie było tam żadnych innych zabudowań – tylko lasy, lasy, lasy i jeziorko. I lasy.
Zacznę od początku. Zbiórka pod szkołą była o godzinie 7.00 rano. Dla „normalnego” człowieka może i nie jest to zbyt wcześnie, dla mnie jednak był to świt blady. Wszyscy przybyli na wyznaczoną godzinę, a co gorliwsi nawet wcześniej. Po sprawdzeniu czy wśród tych „wszystkich” znajduje się na pewno każdy, kto powinien, rozpoczęliśmy długotrwały proces załadunku do miniautokaru. Szukanie miejsc i wciskanie obszernych tobołków do wszystkich możliwych do wykorzystania przestrzeni w lukach bagażowych nie było łatwe; tym bardziej, że niektórzy hasło, by zabrać wszystko, co niezbędne, wzięli aż nadto dosłownie. W końcu udało się i ruszyliśmy.
I tu trzeba poświecić kilka słów wehikułowi, którym przyszło nam podróżować, bowiem skrzynia biegów myślała samodzielnie i uznawała, kiedy będzie najstosowniej wrzucić luz, niestety jej zdanie nie zawsze pokrywało się z aktualnymi potrzebami. Silnik jednak się nie buntował, paliwo się nie skończyło, a fotele były nader wygodne.
Dojechaliśmy w naszym odczuciu dość szybko i na szczęście z rozładunkiem mieliśmy znacznie mniej problemów – cała procedura zajęła około piętnastu minut. Następnie poszliśmy wybrać pokoje i rozpakować się. A pokoje były – co tu dużo mówić – pierwsza klasa. Świeżo po remoncie, z nowiutkim umeblowaniem, każdy miał własną łazienkę, telewizor, który, o dziwo, odbierał bez zakłóceń i lodówkę … która również odbierała bez zakłóceń.
Następnie nadszedł czas na poznanie animatorów i pierwsze zadania. Wspomnę tylko, że animatorzy byli bardzo mili, szczególnie zaś animatorki. Rozpoczęliśmy od teambuildingu i zadań polegających na przerzuceniu naszego zespołu nad liną rozwieszoną między drzewami oraz na przemieszczaniu się na plandece z jednego punktu do drugiego. Ciekawie było obserwować, jak ludzie zaczynają współpracować i razem coś tworzą.
Jednym z najzabawniejszych zadań było wyciąganie, a właściwie próba wyciagnięcia, piłeczki z dziurawej rury za pomocą wody. Trudność polegała na zakryciu dziur palcami przez część klasy, tak aby nie wypływała woda, którą inni wlewali. Efekt był taki, że wszyscy byli mokrzy, a piłki i tak nie wyciągnęliśmy.
Kolejną atrakcją był konkurs gotowania. Z dostępnych składników trzeba było przygotować jakąś potrawę. Pojawiły się takie skomplikowane „dzieła” jak popcorn z torebki, ale było też sporo ciekawych pomysłów – na przykład ziemniaczane talarki. Moja grupa przyrządziła wyśmienity w założeniu (moim) ryż z jabłkami i miodem, a w efekcie – klej do tapet na bazie ryżu, bo komuś się przesłodziło. [Ów kulinarny majstersztyk z podziwu godnym poświeceniem zjadły opiekunki wycieczki. Przeżyły, choć zapewne długo jeszcze nie otrząsną się po tym traumatycznym doświadczeniu – dopisek p. E.Balcerak i A.Kamińskiej].
Powrót następnego dnia wymagał pobudki o godzinie 8.00. Po śniadaniu udaliśmy się do autokaru. I tu znowu przydał się poczciwy Isuzu, który zawiózł nas do Torunia, gdzie czekała kolejna atrakcja, mianowicie gra miejska. Polegała ona na chodzeniu po rynku toruńskim i poszukiwaniu obiektów, z którymi mieliśmy zrobić sobie zdjęcia oraz odpowiedzi na pytania dotyczące miasta. Członkowie naszej grupy postanowili najpierw udać się do McDonalda w celu skorzystania z darmowego Internetu, aby odpowiedział za nas na pytania z gry miejskiej. Niestety, w praktyce trochę nie wyszło i musieliśmy biegać po mieście, co poskutkowało spóźnieniem się na zbiórkę. Po krótkim czasie przeznaczonym na zakup pamiątek nastąpił powrót, który minął dość szybko – jak na 4 godziny jazdy.
Żałowaliśmy, że wszystko trwało tylko 3 dni, ale i tak wycieczka na zawsze zostanie w pamięci jako bardzo udana.
Kuba Dąbrowski, kl. 1 LO